Dochodzi czwarta po południu. Wirniki śmigłowca Bell 206 JetRanger przecinają powietrze z taką siłą, że nikt nie waży się wejść na pole golfowe luksusowego hotelu Paradise Beachcomber Golf Resort & Spa, gdzie maszyna przed chwilą błyskawicznie wylądowała. Ale my, to znaczy ja i mój kolega fotograf Radek bać się nie możemy. Odkręcono nawet dla nas drzwi w śmigłowcu, żeby łatwiej było robić w locie zdjęcia tej wspaniałej wyspy.
Zapnijcie pasy! – ledwo słyszę w słuchawkach głos Marka, białego pilota z Zambii i za chwilę odklejamy się od ziemi lecąc dziobem do dołu w kierunku monumentalnej góry Le Morne.
Szpakowaty pilot pociąga dźwignię do siebie i opowiada, jak to trzynaście lat wcześniej przyjechał na wyspę na trzymiesięczny kontrakt, ale się od razu zakochał w Maurytyjce i już tu pozostał na dobre. Nabieramy wysokości po lewej stronie zostawiając wieś Le Morne, którą w XIX wieku założyli niewolnicy przywożeniu z Afryki. Podobno w momencie, kiedy w 1835 roku władze ogłosiły koniec niewolnictwa i wysłały na półwysep Le Morne Brabant wojska, aby te obwieściły dobrą nowinę, zbiegli z faktorii cukru Afrykańczycy, którzy tu się ukrywali - rzucali się masowo ze skał do oceanu sądząc, że to obława. Okrążamy w przechyle szczyt mierzący 556 mnpm. i wlatujemy nad podwodny wodospad – miejsce gdzie spotykają się dwa prądy oceaniczne zanim z wielką siłą zanurzą się w głębi oceanu indyjskiego.
Włączam video w ZenFonie, bo boję się, że potem nikt mi nie uwierzy. Także zdjęcia, które zrobię telefonem komórkowym posłużą mi potem do zrobienia pokazu, więc klikam ile wlezie.
Mark Twain napisał kiedyś, że "Bóg stworzył Mauritius najpierw, a dopiero później go skopiował i tak powstało niebo." Amerykański pisarz miał rację. Ta prawda dociera do nas z okien śmigłowca, gdy krążymy nad dystryktami Black River, Plaines Wilhems, Savanne i Grand Port. Mark postanowił nam pokazać południe wyspy, której powierzchnia to tylko 2040 km kwadratowych, czyli połowa indyjskiego Goa lub cztery Warszawy razem wzięte!
Lot helikopterem pozwala zrozumieć geografię Mauritiusa z jego rajskimi atrakcjami. Wlatujemy do wspaniałego Wąwozu Czarnej Rzeki, okrążamy wulkan Trou Aux Cerfs, podziwiamy "Ziemię w siedmiu kolorach" w Chamarel, kilka ogromnych wodospadów i Grand Bassin – święte miejsce maurytyjskich wyznawców hinduizmu.
Kurczowo trzymam ZenFona, bo gdy upadnie na przeszkloną podłogę kabiny, to podniosę go dopiero po wylądowaniu, a zdjęcia robić trzeba! Zataczamy koło i wracamy na lądowisko od drugiej strony góry Le Morne robiąc jeszcze parę zdjęć w zawieszeniu nad katamaranami i motorówkami zacumowanymi obok mikroskopijnych wysepek. Lądujemy przed zmierzchem, który na wyspie przychodzi bardzo wcześnie, bo około 17:45. Dla mojego mobilnego aparatu, to jednak nie problem. W ogóle mam wrażenie, że jego siła to zdjęcia wieczorne i niebywale silny kontrast. Czasem te zdjęcia robione po zachodzie słońca, podobają mi się bardziej niż rzeczywistość. Okazuje się, że ZenFone to taki mały czarodziej w ręku.
Miewam czasem także fotograficzne "problemy". Połowa mieszkańców wyspy to Hindusi przywiezieni tu przez Anglików w XIX wieku oraz Kreole, czyli mieszkanka byłych niewolników z czarnej Afryki, Hindusów i Europejczyków. Czasem, gdy robię zdjęcia w cieniu – bohaterowie nikną i na zdjęciach nie widać rysów twarzy. Wtedy proszę ich by złapali na twarzy światło. A światła na Mauritiusie jest dużo. Jak choćby we wsi Le Morne na cmentarzu położonym na plaży o 12 w południe. Słońce w zenicie, pot leje się z czoła. Robię zdjęcia rastafariańskiej rodzince przy grobie wuja, a młodzian wykrzykuje do obiektywu, że Lewy mistrzem świata jest...
Chwilę później mijamy samochodem Rastafarianina z dredami chyba dwumetrowej długości, tak długimi, że koniec musiał zwinąć w kłębek. Dlaczego o tym wspominam? Bo Mauritius to kraj przyrodniczo rajski, a i jego młode społeczeństwo jest niezwykle fotogeniczne. Innymi słowy – to idealne miejsce do robienia zdjęć. Na wyspie mieszają się rasy, kultury i religie. Tylko w samej stolicy Port Louis mamy świetne do fotografowania China Town, dzielnicę hinduską, muzułmańską i chrześcijańską okolicę wokół katedry St. Louis. Spektrum aktywności fotograficznej jest olbrzymie. Od trekingu w maurytyjskich górach, lotu na paralotni po nurkowanie z delfinami, czy połów marlina na głębokim morzu 20 mil od brzegu. Na marginesie, to w czasie dość mizernego połowu, w którym udało mi się złowić jedynie 15 kilogramowego tuńczyka, obok naszej łajby "Kpt. Spirit" wynurza się parokrotnie olbrzymi wieloryb, ale jest na tyle sprytny, że błyskawicznie bierze oddech i znika pod powierzchnią wody nie niepokojony fotograficznie.
Mauritius w pigułce to sobotnie Pola Marsowe w stolicy wyspy Port Louis. Tu od 1812 roku odbywają się wyścigi konne, a na zakłady "choruje" większość facetów na wyspie. Gonitwy trwają cały dzień i zbiera się na nich przekrój społeczeństwa Mauritiusa. W drogich lożach zasiadają bogacze, najczęściej o korzeniach europejskich i indyjskich, a po drugiej stronie toru mamy bezpłatne areny dla biedniejszej ludności wyspy. Na Polach Marsowych spotyka się Europa, Azja i Afryka. Nic tylko robić zdjęcia dżokejom, podekscytowanym tłumom jak i Radżeszowi, który niezmiennie od 12 lat zmienia numery gonitw na hipodromie.
Wszystko co piękne szybko się kończy. Na Mauritiusie spędziliśmy dziewięć, niezwykle intensywnych dni. Tak intensywnych, że po dwóch dniach wydawało się nam, że jesteśmy na wyspie od dwóch tygodni. Zapachy, barwy, twarze i daty zakręciły się w głowie. Dopiero teraz, kiedy na spokojnie przeglądam 37 giga zdjęć z ZenFona, to z uśmieszkiem na twarzy układam powoli maurytyjskie puzzle i kojarzę gdzie i kiedy byłem.
Mauritius jest idealny dla ZenFona jeszcze z jednego powodu. Jest bezpieczny. Można się rozluźnić i robić zdjęcia wszędzie bez obawy, że maurytyjski Marley wyrwie telefon, schowa pod czapą rasta i odjedzie – jak to się w niektórym miejscach na planecie Ziemia zdarza.
Andrzej Meller
@eamellers
@eamellers