Trwa majówka. Na campingu w Stilo roznosi się zapach grillowanych kiełbasek, a dym dochodzi pewnie aż do samej latarni morskiej. Raz mży; raz zza chmur wyłania się bałtyckie słońce. Siedzę obok mojego campera przy stoliku, czasem biorę gryza świeżutkiego, wędzonego kabanosa z łososia i piszę na ZenBooku te słowa.
Wspominam. Dopiero co wróciłem z Wietnamu, gdzie pojechałem jako przewodnik małej grupy turystów. Kraj znam bardzo dobrze. Mieszkałem w nim kilka lat i napisałem nawet o nim książkę. Choć zawsze ilustruję swoje reportaże zdjęciami, to w Wietnamie, w czasie prac nad książką miałem niekiedy problem. Przemieszczałem się najczęściej na motorze, więc, żeby zrobić zdjęcie musiałem stanąć, wyjąć aparat z torby fotograficznej, nastawić ostrość, przesłonę i dopiero „cyk”. To zajmowało trochę czasu i facet, który przewoził na małej hondzie krokodyla ze związaną paszczą mógł po prostu się ulotnić za zakrętem. Drugim problemem było bezpieczeństwo. Zwłaszcza w Sajgonie znanym z tego, że aparat podczas robienia zdjęcia mógł zostać brutalnie wyrwany i po prostu odjeżdżał na motorze z nowym właścicielem.
Ze smartfonem to zupełnie inna historia. Wyjmujesz z kieszeni, robisz „cyk” i jak na gorącym półmisku dostajesz przepiękne, wspaniałej jakości obrazki i filmy. Przeglądam teraz na ekranie ZenFona Zoom S ponad 1000 pięknych fotografii z Wietnamu i zdaję sobie sprawę, że zdjęcia jak puzzle układają się w historię mojego ostatniego wyjazdu.
Od razu po wylądowaniu w Sajgonie zauważam, że ZenFonem bardzo łatwo i przyjemnie robi się cudne zdjęcia. Fotografuję Pocztę Główną projektu Gustava Eiffla, były Pałac Prezydencki, którego bramę staranował 30 kwietnia 1975 roku czołg T 55 Ludowej Armii Wietnamu z numerem bocznym 590, kończąc w ten symboliczny sposób II Wojnę Indochińską; fotografuję sprzedawców kawy, zwykłych przechodniów i Sajgończyków jadących na motorach, którzy w godzinach szczyty układają się w tętniące, żywe rzeki ludzkie; robię przepyszne ujęcia zupy Pho, sajgonek i owoców morza lądujących w bulionie „lao” - słowem, praktycznie nic nie uchodzi mojej uwadze ze smartfonem w ręku.
Urządzenie jest na tyle duże, że wygodnie mieści się w ręce. Nie boję się kręcić filmików, kiedy wodolotem „Superdong” lecimy prawie nad Morzem Południowo-Chińskim w kierunku archipelagu Con Dao, gdzie kiedyś była sieć koszmarnych łagrów dla przeciwników politycznych różnych wietnamskich władców. Już na statku orientuje się, że Wietnamczycy fantastycznie reagują na mój nowy, mobilny aparat. Proszą o robienie im zdjęć. Zresztą jest to naród, który uwielbia się fotografować. W przeciwieństwie do Europejczyków, Wietnamczycy nie robią dziubków do selfie, a nadymają usta i pokazują znaki wiktorii obiema rękoma. Wygląda to niekiedy komicznie. Raz nawet u wietnamskiego dentysty zrobiłem taką minkę do maszyny, która mi fotografowała dziąsła. Pani My, stomatolog umierała ze śmiechu, kiedy zdjęcie wyskoczyło z dentystycznego polaroida.
Wietnam należy chyba do najbardziej fotogenicznych zakątków planety. Miasteczko Hoi An, które 30 lat temu podniósł z monsunowych ruin nasz rodak Kazimierz Kwiatkowski z Lublina, swoim architektonicznych pięknem po prostu zwala z nóg. Ten niegdyś największy wietnamski port zbudowali Wietnamczycy, Chińczycy, Japończycy i Francuzi. Ten wspaniały indochiński eklektyzm w połączeniu z wieczornym podświetleniem i jedwabnymi abażurami, którymi przystrojone jest miasteczko powoduje, że palec sam wędruje na migawkę ZenFona. Robię sobie pamiątkowe selfie pod popiersiem Kazika, czyli Kazimierza Kwiatkowskiego, a rano w tym samym miejscu fotografuję nowożeńców. Są zachwyceni, kiedy bluetoothem wysyłam im zdjęcia ślubne z Kazikiem w tle, zresztą co chwilę ktoś fotografowany prosi o przesłanie zdjęć. Wszak jakość fotografii powala nie tylko Wietnamczyków, ale i Polaków z mojej grupy. Pod rynkiem słynącym z najlepszego w kraju streetfoodu fotografuję starszą panią w kapeluszu non la. „5 $, 5$” - powtarza ochrypłym głosem, więc daję jej parę dongów i telefon do zabawy, by zrobić jeszcze jedno ujęcie.
Kiedy teraz oglądam na smartfonie te zdjęcia, to dosłownie słyszę jej głos, a do mojego nosa dobiegają także zapachy suszonych kalmarów z rynku rybnego oraz aromat kawy luvak, której filiżankę wypiłem obok u pani Thu - sprzedawczyni tej najdroższej kawy świata produkowanej z kawowych odchodów łaskuna. Niektóre zdjęcia z Hoi An wyszły komicznie. Idąc jedną z kolorowych uliczek dostrzegłem parę młodą w czasie ślubnej sesji fotograficznej. Panna młoda była o głowę wyższa od swojego męża, więc do zdjęcia podstawiono mu pod nogi specjalny profesjonalny cokół. I wszyscy zadowoleni - na zdjęciu chłopak będzie kawałem chłopa.
Jest w Wietnamie miejsce równie fotogeniczne co Hoi An, mimo, że nie ma tam wspaniałej architektury. To tarasowe pola ryżowe wokół stolicy ludu Hmong - Sapy, a także sami jej mieszkańcy słynący z niezwykle kolorowych strojów, oczywiście wyszywanych ręcznie. Robię zdjęcie za zdjęciem, gdy w jednej ze wsi - Lao Chai osaczają mnie trajkoczące panie. Jednej z nich i to wcale nie młodej May, robię całą sesję fotograficzną, a na koniec kupuję parę kolorowych torebeczek, czy też portfelików. Po południu wjeżdżamy nowiutką kolejką linową na najwyższy szczyt Indochin, Fansipan (3143 mnpm) i prawie z lotu ptaka uwieczniam monumentalną panoramę gór po czym wjeżdżam w tłuste chmury. Na samej górze do której z kolejki pokonuję 600 stopni po bardzo stromym zboczu, jest takie mleko, że uwieczniam swoją wymęczoną buźkę jakbym stał gdzieś w saunie, tyle tylko, że temperatura jak na tropiki prawie mroźna.
Uwieńczeniem mojej wyprawy z ZenFonem w ręku jest rejs po legendarnej Zatoce Ha Long, czyli Zatoce Zstępującego Smoka. Zatokę rozsławiła Catherine Deneuve w filmie „Indochiny”, ale dla Wietnamczyków historia jest znacznie starsza. Dawno temu Nefrytowy Cesarz zesłał na ziemię Matkę Smoków z dziećmi, aby pomogła Wietnamczykom pokonać najeźdźców. Matka Smoków zaatakowała najeźdźców ogniem i wypluwanymi szmaragdami, które spopieliły wroga, a potem zamieniły się w sterczące z zatoki skały. Wiele lat po tym mitycznych wydarzeniu płynę sobie przez Ha Long, robię zdjęcie za zdjęciem i od razu wysyłam do Warszawy żonie, aby dzięki tym bajkowym pejzażom mogła choć na chwilę pobyć znowu w miejscu, które dobrze zna i lubi.
Andrzej Meller